» Blog » Star Trek: Into Darkness - niby to recenzja
12-06-2013 12:47

Star Trek: Into Darkness - niby to recenzja

Odsłony: 104

Mam taką dziwną przypadłość. W ostatnich latach obrodziło całkiem fajnymi filmami. Wiele z nich to rebooty, remake'i i reimaginings. Ale dziwny zbieg okoliczności - pierwsze filmy startujące różne trylogie, franczyzy i serie często do mnie zupełnie nie trafiają. Na przykład pierwszy Batman z trylogii Nolana mi się niespecjalnie podobał. Film jak film, ale raczej oceniam go negatywnie. Drugi film - naprawdę dobry. Trzeci - absolutnie świetny! Myślałem nawet, że może po prostu nie "poczułem" pierwszej części i po złapaniu bakcyla już odbiorę go lepiej. Ale nie, obejrzałem go ponownie już po zobaczeniu całej trylogii i dalej mi się nie podoba.

Nie wiem z czego to wynika. Może mam małą cierpliwość do całego setupu dla czegoś, co znam. Może są po prostu dość słabymi filmami - ale to chyba nie to, bo innym ludziom się najwyraźniej podobają. W każdym razie, bardzo tajemnicza sprawa. Miałem tak z wieloma filmami - nie podobał mi się rzeczony Batman. Avengers - film, którym ludzie się zachwycają - nie tylko mi się nie podobał, ale był dla mnie NAPRAWDĘ słaby. Gorzej - był przez pierwsze 2/3 dla mnie nudny. Czasem zastanawiam się, czy widziałem ten sam film, co inni ludzie, bo wszędzie słyszę na jego temat zachwyty. Nie będę się wdawał (tym razem) w wyjaśnienia, dlaczego. Ale ten film zwyczajnie mi się nie podoba - poza ostatnim etapem, gdzie jest całkiem fajny (ale to nijak nie wynagradza mi straszliwej nudy wcześniej). Czekam na drugi film z serii, który dla mnie Avengersów "odczaruje".

Dlaczego o tym wspominam? Bo pierwszy rebootowany Star Trek mi się też nie podobał. Miał swoje zalety, ale ogólnie był jakiś taki... prowadzący donikąd. Fabuła wydawała mi się nielogiczna, nie czułem za grosz napięcia, efekty specjalne były bardzo dobre, ale czułem, że bardziej mają zrobić na mnie wrażenie niż być częścią filmu.

Oczywiście, na drugi film poszedłem (wczoraj) z cichą nadzieją, że spodoba mi się bardziej, że klątwa Pierwszego Filmu w Serii nie rzuci się cieniem na ciąg dalszy. Poniżej znajdziecie moje mniej lub bardziej składne wrażenia z filmu.

Zanim zacznę, dwie sprawy. Po pierwsze, poniżej mogą znajdować się drobne spoilery (będę ich unikał, ale nigdy nie wiadomo). Nic, co moim zdaniem zepsułoby odbiór całości - jeśli zamierzacie obejrzeć film, moim zdaniem możecie śmiało czytać. Ostrzegam tylko na wszelki wypadek, żeby osoby bardziej wyczulone na zdradzanie elementów fabuły mogły przestać czytać teraz. Pozostali mogą śmiało kontynuować.

Druga rzecz - jak ma się Oddtail do Star Treka. Nie jestem trekkie, to muszę podkreślić. Z franszyzy znam w całości Original Series (serial zestarzał się całkiem nieźle, wciąż bardzo mi się podoba, mimo że czasem pewne elementy trącą myszką). Poza tym w Star Treka, mimo że wciąż planuję, nie miałem okazji się naprawdę zagłębić. Natomiast choć nie *znam* Star Treka, to dość sporo wiem *o* Star Treku. Doczytałem to i owo na temat uniwersum, znam dość dokładnie fabułę większości filmów. Nie jestem fanatykiem, ale nie jestem też całkowitym każualem przychodzącym oglądać film bez wiedzy, czym się różnią Klingoni z Original Series od Klingonów z późniejszych filmów i seriali, albo co to jest Vulcan Nerve Pinch, albo kto to są Romulanie.

Dość już jednak zwlekania. Pogadajmy o samym filmie. Postaram się napisać, jak postrzegam film jako film, jak postrzegam go przez pryzmat Star Treka (oczywiście pamiętajmy, że jestem względnym Star Trekowym każualem).

Pierwsze wrażenie - bardzo pozytywne. Film zaczyna się, jak należy, w środku wartkiej akcji. Pierwsze sceny są niezwykle zajmujące wizualnie. Wydarzenia mają miejsce na planecie utrzymanej w bardzo jaskrawej kolorystyce, dziwacznej i zarazem intrygującej wizualnie. Wszystko ma pewien posmak nieco kojarzący mi się z jednej strony z filmami Wuxia... z drugiej strony ze Star Trek: Original Series. Wszystko jest niby stylizowane, a zarazem wiarygodne. Jest dziwne, ale świetnie opracowane od strony wizualnej. Zarówno same wydarzenia, jak i wygląd scenerii sprawiają na mnie wrażenie, że widzę odcinek Original Series, ale zrobiony jak trzeba - jest przygoda, jest pewna schematyczność, ale wszystko zrobione z solidnym budżetem i zarazem inteligentne. Tak więc pewien urok pozostaje, ale jednocześnie nie ma elementów drażniąco naiwnych, śmiesznych i głupich. Tak więc od pierwszej sekundy jestem bardzo, bardzo pozytywnie nastrojony.

Później film w dobrze wyważonym tempie rozwija się we właściwą fabułę/intrygę. Tutaj mogą być niewielkie spoilery, więc jeśli się bardzo boicie, przejdźcie do następnego akapitu. Zasadniczo historia jest prosta: terrorysta niszczy budynek na Ziemi i po jego, dość niespodziewanym, następnym kroku ucieka - dzięki nowoczesnej technologii transportu - na planetę w przestrzeni Klingonów. Ponieważ wojna z Klingonami i tak wisi na włosku, nie można wysłać tam nikogo oficjalnie, więc Enterprise i jego załoga ruszają tam, by po cichu schwytać zbiega, bez zwracania na siebie klingońskiej uwagi. Sprawy oczywiście nieco się komplikują na miejscu, bo sytuacja nie jest tak oczywista, jak wydawało się na początku.

Ogólnie konstrukcja fabuły jest prosta, ale nieoczywista. Nie miały miejsce żadne naprawdę dramatyczne i niemożliwe do przewidzenia zwroty fabuły, ale nie wszystko było jasne od pierwszej sceny. Nawet rzeczy, których się zawczasu domyślałem nie były bezczelnie, w prostacki sposób telegrafowane. Domyślałem się w każdym momencie następnego kroku rozwoju fabuły, ale w żadnym momencie nie wiedziałem, dokąd to wszystko zmierza. Motywacje i plany głównego czarnego charakteru były logiczne i wiedziałem mniej więcej, czego się po nim spodziewać, ale jest na tyle charyzmatyczny, że byłem cały czas ciekaw, co *dokładnie* knuje i co, kiedy i w jaki sposób zrobi. Również konflikt między nim a protagonistami był pełen napięcia, pokazywał że stawka jest wysoka i widać było, że ich intelekt, zdolność planowania, odwaga, lojalność - a także fizyczne zdolności - będą wystawione na ciężką próbę.

Sama fabuła działała, moim zdaniem, bardzo dobrze. Również układ poszczególnych scen, wyzwań i wydarzeń był bardzo satysfakcjonujący. Znalazłem w filmie wszystko, czego spodziewałem się po Star Treku. Walki na pięści. Strzelaniny. Walki w kosmosie. Przeskakiwanie transponderem w niebezpieczne miejsca. Nie nadmiernie wydumane wyjaśnienia, dlaczego nie można całej fabuły rozwiązać tylko transponderami. Pościgi. Trudne decyzje, gdy sytuacja jest niejasna i bohaterowie muszą dokonać właściwego wyboru pod presją. Momenty przypominające, że Enterprise to jeszcze jeden z bohaterów. Momenty prawdziwie interesującej interakcji między bohaterami - kłótnie, dyskusje, sprzeczki, wyrazy przyjaźni. Wszystko było na swoim miejscu. Jest nawet scena, w której bez specjalnego powodu pojawia się skąpo ubrana, atrakcyjna kobieta. O ile jest to troszkę nachalny fanservice, to z jakiegoś powodu czułbym bez tej sceny, że film jest niekompletny. To w końcu Star Trek.

I wszystko było bardzo Star Trekowe. Mój największy problem z poprzednim filmem - nie "czułem", że to Star Trek. Tutaj wszystko ma taką skalę, taki przebieg, taką wewnętrzną logikę i taki styl (a bohaterowie w taki sposób radzą sobie z problemami), że nie mam wrażenia, że oglądałem jakiś tam film pod nazwą Star Trek. Dostałem dokładnie to, czego chciałem. Co więcej, fabuła była pozbawiona poważniejszych dziur. Było kilka drobnych problemów i nieścisłości, ale nie raziły mnie one i dobrze wpisywały się w formułę oraz konwencję. Na pewno film był dalece logiczniejszy niż jego poprzednik.

Ogromną zaletą filmu jest tempo, rozłożenie napięć i "oddechów". Star Trek: Into Darkness jest filmem szybkim, bez przestojów, ekscytującym, bez niepotrzebnych elementów. Wolne i szybkie sceny, zwroty akcji i odkrycia, momenty napięcia i momenty triumfu - wszystko było nad wyraz misternie zaplecione. Bardzo, bardzo rzadko zdarza mi się zobaczyć film, który ani przez moment mnie ani nie męczy nadmiarem, ani nie nudzi. W tym filmie nie było momentu, bym czekał i nie było momentu, bym nie nadążał. Prawdziwa perfekcja.

Bardzo ważnym elementem intrygującej fabuły musi być to, by potrafiła poprowadzić widza w nowe obszary. Jak wspomniałem, fabułę daje się przewidzieć na krok naprzód, ale też nie jest oczywista czy banalna. Wspomnieć jednak muszę o jeszcze jednym, ważnym elemencie. Było sporo chwil, gdzie drobne lub nieco większe elementy po mistrzowsku grały w ciuciubabkę z moimi oczekiwaniami. Gdzie byłem pewien, że zaraz zobaczę coś oczywistego albo coś głupiego albo coś nielogicznego, albo po prostu nieciekawego - i nagle okazywało się, że wcale nie. Bez przesadnego spoilerowania: w jednej ze scen Spock (a któżby inny) stwierdza, że to co próbuje osiągnąć inny z bohaterów jest matematycznie niemożliwe. W duchu już jęknąłem "rany, ale Star Trekowa sztampa. Ale oczywiście mu się uda, bo... Star Trek!". Zupełnie, ale to zupełnie nie spodziewałem się rozstrzygnięcia sytuacji. Nie było ani łatwego zwycięstwa, ani nudnej przegranej, ani wyciągniętego z d4 plot resolution. Takich scen - ktoś coś zaraz powie, zaraz zrobi, a tu nagle okazuje się, że nie przewidziałem wszystkiego, że ktoś mnie zaskoczył - było mnóstwo. W jaki sposób udało się to osiągnąć bez decyzji, wydarzeń, zwrotów akcji sprawiających wrażenie, że pojawiły się znikąd - nie mam pojęcia.

Skoro mowa o pojawianiu się znikąd - film bardzo dobrze sprawdza się sam w sobie, działa też w ramach formuły Star Trekowej i Star Trekowego stylu, ale jak wpisuje się w Star Trekowe *realia*? To w końcu nie to samo. Tutaj nie jestem ekspertem, ale na podstawie mojej wiedzy - całkiem nieźle udało się ożenić starego Star Treka z nowymi pomysłami. Film ma fabułę mocno paralelną z fabułą jednego z filmów Star Trek sprzed rebootu. Wykorzystuje bardzo inteligentnie elementy dawnego uniwersum, pisze podobne albo chociaż kojarzące się z dawnymi wydarzenia, a wszystko wplata w nową logikę. Nową historię. Jestem pod wrażeniem, bo znajomość dawnego uniwersum zdecydowanie sprawia, że doceniamy nowe sceny dwa razy bardziej. A zarazem - nie są one potrzebne, nie ma momentu, gdzie będąc Star Trekowym noobem musielibyśmy pochylić się do sąsiada w rzędzie kinowej sali i szeptem zapytać "ale o co chodzi?".

Przykładem bardzo dobrego powiązania ze starymi historiami Star Trekowymi jest postać Starego Spocka, który pojawia się w tym filmie, podobnie jak w poprzednim. O ile w poprzednim filmie bardzo ucieszyła mnie obecność Leonarda Nimoya w tej roli i w żadnym, absolutnie żadnym przypadku nie byłem z tego niezadowolony, musiałem przyznać że jest to dość niezgrabna próba odświeżenia uniwersum przy jednoczesnym powiązaniu jej z dotychczasową fabułą. To działało, ale było dość umowne i stanowiło jakby zło konieczne. Nie w tym filmie. Spock pojawia się, ale pasuje i nie sprawia wrażenia Deus Ex Machiny, ale dodatkowego, organicznie wpisanego w film elementu, który podnosi stawki, dodaje komplikację w postaci dodatkowej informacji, a zarazem pozwala widzowi, który nie zna poprzedniej franszyzy zorientować się lepiej, co się dzieje/stanie i o czym trekkies już wiedzą i się domyślają.

Skoro mówimy o powiązaniu obu uniwersów, nie mogę nie wspomnieć o fanservice. Nie mówię tu o wspomnianej wyżej gołej babie - mówię o tym, co jest obliczone na zachwycenie fanów uniwersum, sprawienie by zrobili "squeee!" widząc określone odwołanie, scenę, słysząc cytat czy wydarzenie bardzo wyraźnie inspirowane tym, co fani znają. Fanservice jest. Jest go sporo. Ale jest zawsze zrobiony z klasą, nieprzesadny, inteligentny, zabawny. Nigdy nie jest na siłę. Daje dodatkowy powód, by się uśmiechnąć, albo zdenerwować na bad guya, albo przestraszyć, albo wzruszyć. Jest bonusem dla fanów, a nie karmieniem fanbojów.

A jak wyglądają sceny akcji i efekty specjalne? Podobały mi się - z jednym wyjątkiem, ale do tego wrócę. Walki są brutalne i szybkie, ale nie przesadza się z "grim'n'gritty" i twórcy pamiętają, że to dalej jest Star Trek. Ta ostrożna równowaga między realizmem, komiksowością a jakąś ulotną, magiczną choreografią walk, która każe nie traktować ich ZBYT poważnie jest dobrze zachowana. Strzelaniny między ludźmi i statki strzelające do innych statków - są pełne napięcia i zarazem zgodne z tym, co znane i ikoniczne. obowiązkowe w filmie "Star Trek" sytuacje, gdzie tylko N sekund dzieli bohaterów od katastrofy pojawiają się parę razy, ale nie męczą - i są dużo lepiej wprowadzone i pokazane, niż w poprzednim filmie. Nie mam wrażenia, że oglądam film gdzie twórcy zastanawiali się "jak zrobić ekscytującą scenę akcji?". Mam wrażenie, że widzę ekscytujące wydarzenia. Nie, że oglądam cutscenkę gry komputerowej. Podobnie ma się sprawa z efektami - są imponujące, ale są częścią filmu, nie popisem. Jest jeden wyjątek. Ale o tym za chwilę.

No i na koniec zostawiłem sobie postacie. Dlaczego na koniec? Bo w przypadku Star Treka muszę opowiedzieć o nich troiście.

Po pierwsze, charakteryzacja bohaterów. Postacie Kirka, Spocka czy Chekova mają swoją historię, grane były przez lepszych lub gorszych, ale rozpoznawalnych i docenionych przez fanów aktorów. Trzeba uważać, by postacie z jednej strony miały jak najwięcej wspólnego z oryginalnymi, a z drugiej by nie były ich nudną kopią. I myślę, że udało się bardzo dobrze. Wszystkie postacie w filmie (z jednym wyjątkiem, ale o tym - niespodzianka - za chwilę) są przekonujące, charyzmatyczne, zachowują się tak, jak spodziewałbym się po tych bohaterach. Nie ma w nich tego Star Trekowego "cheese" z Original Series, ale to są te same postacie. Ich motywacje są dobrze skonstruowane i dobrze przedstawione. Ich interakcje są jednym z głównych silników, który napędza film. I co bardzo ważne - każda ma coś do roboty. Byłem pod wrażeniem - bałem się, że Uhura czy Scotty będą postaciami bardzo mocno nastawionymi na komizm i tak naprawdę nieistotnymi dla fabuły. Nie są. Nie są bohaterami głównymi, ale pełnią ważną rolę. Mają swoje pięć minut i dostają tyle dokładnie uwagi widza, ile im się należy. Pod tym względem Into Darkness przewyższa zdecydowanie np. Original Series, gdzie - nie oszukujmy się - wymienieni Scotty i Uhura nie byli bardzo istotni dla przebiegu zdarzeń.

Co ciekawe, mimo wierności materiałowi źródłowemu postacie ewoluują i nie wiem w stu procentach, czego się po nich spodziewać. Więcej nawet - bardzo chcę się dowiedzieć. Śledziłem ich losy z zaangażowaniem i nie mogłem się doczekać, co zrobią i jakie będzie to miało efekty.

Drugi aspekt postaci - aktorstwo. Tutaj jestem absolutnie, bezwzględnie zachwycony. Praktycznie każdy aktor w filmie (z jednym wyjątkiem!) wykonuje naprawdę dobrą robotę. Na szczególną uwagę zasługują, w kolejności: aktor grający Spocka, czarny charakter, Kirka, Chekova. Ale i pozostali nie są daleko w tyle. Aktorstwo jest intensywne (jak to w Star Treku), ale wiarygodne. Bardzo szybko przestałem widzieć aktorów grających Spocka czy Kirka, a zacząłem widzieć Spocka i Kirka. A to niełatwe zadanie - bardzo ikoniczną postać trudno zagrać. Rzadko np. oglądając filmy o Batmanie widzę... Batmana. Nawet, kiedy jest dobrze zagrany. Widzę, nie wiem, adaptację Batmana? Tutaj osiągnięto, wydawałoby się, niemożliwość.

I trzeci wreszcie element postaci - odtworzenie tego, co było. Napisałem, co myślę o aktorstwie czy o charakteryzacji, ale tu chodzi mi raczej o coś innego. Wiele scen bardzo mocno czerpie z poprzednich filmów. Zmienia się wiele czynników, wydarzenia przebiegają inaczej, ale porównanie starej sceny z nową jest czasem po prostu nieuniknione. I muszę powiedzieć - tu też się udało. Te nowe, odświeżone, przerobione, postawione na głowie sceny działają tak samo dobrze, jak ich pierwowzory. Sprawiają, że pojawia się na ekranie emocja, siła, przekonanie i patos, które są siłą Star Treka.

No właśnie - patos. Tutaj zagłębiam się w coś, co trudno opisać, ale też coś, co definiuje dla mnie Star Treka. W swój naiwny i idealistyczny sposób Star Trek opowiadał zawsze o określonym świecie. Opowiadał o honorze, pokoju, przyjaźni, lojalności. Miał w sobie - dobrze rozumiany - patos. Niepodrabialny i unikalny. Nowe filmy (niezależnie od gatunku) mają czasem w sobie wielką siłę przebicia, ogromny rozmach i skalę, wielkość - ale tej głębi, tej siły i emocji Star Treka nie mają. To nie krytyka, bo one w taki efekt nie celują. Świat jest dziś bardziej cyniczny, więc i filmy mają w sobie odrobinę cynizmu, dystansu, czasem postmodernizmu. Tymczasem Into Darkness udaje się zachować - szczerość. Udaje się - wiem, to bardzo subiektywne, ale taka jest moja opinia - pokazać wielkość bez brutalności, wielkich eksplozji, rozpraszania widza, autoironii, puszczania oka do widza, nadmiernego humoru, pompatyczności, przesady w czymkolwiek. Star Trek ma w sobie jakąś dumę nie wstydzącą się samej siebie. Ale zarazem nie sprawia to wrażenia taniości i jarmarczności. Star Trek był dla mnie zawsze historiami o wierze w ludzkość, i tutaj się to udaje.

I na koniec - zupełnie już subiektywny komentarz odnośnie tego, jak działają w filmie emocje i jakie emocje we mnie, jako widzu, wywołał. Jak zapewne widzicie, film uważam za bardzo sprawnie wykonany pod każdym niemal względem. Ale to nie wszystko, potrzebne jest jeszcze to "coś", co sprawia że film wciąga. I tego "czegoś", przynajmniej dla mnie, film ma na pęczki. Ostatnio obrodziło, jak napisałem, dobrymi filmami. Widziałem w ostatnich latach niejedną świetną produkcję, która była ekscytująca, zabawna, inteligentna, dostojna czy po prostu genialnie wykonana technicznie. A i dawniej nigdy nie brakowało filmów, które doceniałem i które naprawdę bardzo lubiłem, nawet kochałem. Zdarzało mi się na filmach płakać, śmiać się, albo mieć ochotę przybić komuś piątkę i krzyknąć "hell yeah!". Ale Star Trek jest pierwszym filmem - od kiedy pamiętam - który wciągnął mnie bez reszty. Filmem, gdzie dosłownie chłonąłem każdą sekundę, gdzie znikła wszelka granica między mną a ekranem, gdzie bezkrytycznie, zapominając co czytałem na TvTropes, przestawałem analizować, myśleć, zastanawiać się, porównywać, krytykować. Gdzie jak małe dziecko żyłem filmem. Każdy naprawdę dobry film ma takie sceny. Ale Star Trek: Into Darkness był taki dla mnie przez ostatnie... pół godziny? Godzinę? To jest osiągnięcie unikalne.

To oczywiście rzecz bardzo, bardzo subiektywna. Ale filmowi się udało. Zadziałał na mnie jak od lat nie zadziałał na mnie żaden inny film. W połączeniu z technicznym wykonaniem jest to film, który uważam za prawie perfekcyjny.

No właśnie, prawie. Parę razy uparcie odnosiłem się do jednego wyjątku od dobrych rzeczy, które mówię o filmie. I jedna sekwencja w filmie mi się nie spodobała. To scena z Klingonami, scena spotkania z nimi (przypadkowo i wbrew planom załogi) i, uwaga spoiler!, walki. Nie przeszkadza mi redesign Klingonów, choć sam wolałem stary, ikoniczny "look". Ale sama scena pokazuje Klingonów jako strasznie słabych. Jest takie określenie na TvTropes, "Worf Effect" (też zresztą ze Star Treka... zabawna sprawa). To jest wtedy, kiedy bohater który ma być w założeniu super hiper ekstra fajny istnieje głównie albo tylko po to, by pokazać, że antagonista jest JESZCZE bardziej super. Ujmę to tak: jeśli Superman zbierze od kogoś łomot, to oczywiście wiemy, że sprawa jest poważna. Ale gdyby Superman zawsze zbierał łomot, przestałoby to na nas robić wrażenie i zapomnielibyśmy, że Superman jest taki znowu "super", prawda? Coś takiego zrobiono z Worfem i coś takiego, niestety, zrobiono z Klingonami w Into Darkness. Nie podobało mi się to. Scena nie była zła, ale była rozczarowująca. Sami Klingoni też. Zamiast sami być super hiper ekstra fajni są w filmie po to, by pokazać że ktoś poza nimi jest super hiper ekstra fajny. To jest bardzo smutne i bardzo niezgrabne.

Ale mimo tej jednej sceny... cóż, film widziałem wczoraj. Ale mój entuzjazm jakoś nie chce opaść. Star Trek: Into Darkness to, moim osobistym zdaniem, jeden z najlepszych filmów science ficton jakie widziałem od lat. Jeden z najlepszych filmów w ogóle. Dołącza on do najlepszych filmów, jakie widziałem w życiu. Ja mam pozytywne nastawienie i łatwo uznaję film za dobry. Czasem nawet da się mnie relatywnie bezproblemowo, że taki czy inny film jest bardzo dobry. Ale że film jest genialny uznaję bardzo rzadko. Star Trek: Into Darkness jest genialny.

Właściwie to film tak mi się spodobał, że przestanę to odkładać na później: zamierzam lepiej zapoznać się z franszyzą. Obejrzeć filmy i seriale. Napisałem na początku notki, że nie jestem trekkie. Cóż, czas to zmienić. Ten film jest AŻ tak dobry.

Live long and prosper.
3
Notka polecana przez: fluorix, Indoctrine, KFC
Poleć innym tę notkę

Komentarze


KFC
   
Ocena:
+2
Najlepszy film SF od lat?
Panie, to lekka przesada, jako taki nie wymagający odmóżdżacz, letni blockbuster jest ok.
Ale z takimi grubymi stwierdzeniami bym nie przesadzał ;)

No, ale się nie dziwię, jeśli się nie widziało tych strzelb porozwieszanych na każdej ścianie to mogło się nawet AŻ tak spodobać ;)

Dla mnie takie 6 albo 7/10 max.
12-06-2013 13:52
leto_ii
   
Ocena:
+1
Nie ukrywam, że na ST:ID się dobrze bawiłem ale w zdaniu "Star Trek: Into Darkness to, moim osobistym zdaniem, jeden z najlepszych filmów science ficton jakie widziałem od lat" poprawił bym jeden fragment na "filmów action science-ficton", bo trudno porównać ST:ID do Sunshine, Moon, Oblivion. W kategorii Action SF (wszyscy ci super heroes jak Avengers, IM itd) to tak, ST:ID ma wysokie miejsce, na prawdę dobra rozrywka.
12-06-2013 14:07
oddtail
   
Ocena:
0
@KFC: nic nie poradzę, takie jest moje zdanie. Dlatego tak mocno podkreśliłem subiektywność mojej opinii. Into Darkness dał mi wszystko dobre, czego mogłem się spodziewac po Star Treku, and then some. I nie odebrałem go jako odmóżdżacza...
12-06-2013 14:14
KFC
   
Ocena:
+1
Dla mnie, podobnie jak dla leta to raczej rozrywkowe kino, action sf i do świetnego Moona raczej bym go nie porównał bo to jednak dwie zupełnie inne kategorie.
12-06-2013 14:32
oddtail
   
Ocena:
0
Moona nie widziałem, więc się nie wypowiem. Nie mam zaś problemu z traktowaniem action sci-fi jako science fiction. Star Trek jest rozrywkowy i chwilami naiwny, ale za to go lubię. Przypadków science fiction - filmowego science fiction - zrobionego bardzo na serio, które działało pewnie istnieje sporo, ale filmowe sci-fi lubię podszyte akcją i/lub horrorem.

EDIT: for the record, o Moonie po raz pierwszy usłyszałem czytając Wasze komentarze i musiałem sprawdzić na Wikipedii, co to w ogóle jest.
12-06-2013 14:38
   
Ocena:
+1
Absolutnie zgadzam się z oceną avengersów.
12-06-2013 14:56
Indoctrine
   
Ocena:
+2
Dobrze mi się oglądało w kinie wersję 3D. Niestety, jako trekkie jestem częściowo rozczarowany.
Częściowo!

Sama fabuła, aktorstwo, efekty - da się przełknąć. Nieścisłości z uniwersum są większe i jednozdaniowe tłumaczenia bohaterów mające je tłumaczyć mi nie wystarczają... (piję do sposoby teleportacji Khana i później tłumaczenie Scotty'ego).
No i działania Enterprise w przestrzeni Klingońskiej... Tia, bo przecież nie zjawiłoby się od razu stado BoP, prawda?
Że nie wspomnę o tym jak wielką obronę ma Ziemia i Księżyc, prawda? Zero :> Ponownie w centrum Federacji nie ma krążowników i innych sprzętów obronnych...

Tym niemniej chcę serialu w wersji reboot. To ma potencjał.
13-06-2013 07:51

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.